0
Raphael 27 października 2019 19:58
Lizbona, od dawna chodziła mi po głowie – liczne zdjęcia, relacje, lektura kupionego kiedyś tam przewodnika, wszystko to składało się na wpisanie tego miasta na moją listę „tam też kiedyś”… czyli jak się trafi jakaś okazja, czyli w zasadzie nie wiadomo kiedy. Okazja trafiła się, jak zwykle zresztą, przypadkiem, a prologiem do niej był nie „ten jeden jedyny” kierunek, ale… konieczność „wypalenia” punktów Wizz, nim te stracą ważność. Wertując ofertę naszej (nie)ulubionej linii, szukałem więc trasy mając na uwadze liczbę wspomnianych „landrynek” oraz to, żeby było ciepło… a przynajmniej żeby nie było zimno. W grę wchodziło wszystko, co położone jest mniej więcej na południe od północnych brzegów Morza Śródziemnego. Najpierw znalazł się tani lot na trasie Lizbona-Katowice, przypuszczam, że niska cena wynikała z tego, że połączenie to zostało co dopiero uruchomione i miała to być jego pierwsza rotacja. Potem znalazł się i dolot „tam”… z przesiadką w Luton. Ostatnie pytanie, na które trzeba było sobie odpowiedzieć, dotyczyło tego czy w Anglii się tylko przesiąść, za to wyspać się w domu (wylot z Pyrzowic 12:25), czy za cenę niewyspania coś pozwiedzać (wylot 6:25). Namysł nie trwał zbyt długo i wygrało to co zwykle – coś zobaczyć, nawet jeśli miałoby się przy tym robić za zombi. Po skompletowaniu pomysłu szybkie rezerwacje, i potwierdzenia lądują na mailu.

St Albans

Spędzenie prawie całego dnia w Anglii – „prawie”, bo 7:55 lądowanie w Luton, a 17:15 start do Lizbony – dawało możliwość wyskoczenia do Londynu… albo gdzie indziej. Jako, że Londyn mamy już, pobieżnie bo pobieżnie, ale zwiedzony, do tego 9 godzin to niewiadomo ile czasu jednak nie jest, wybór pada na miasto położone pomiędzy Londynem, a Luton, na miasto, które chodziło mi od jakiegoś czasu po głowie, na St Albans. Do miasta dostajemy się koleją. ThamesLink niestety jest drogi, dopiero na rezerwacjach od trzech osób wzwyż cena spada o 34%. Za to plusem jest duża częstotliwość połączeń i ich szybkość. Praktycznie w pół godziny można dotrzeć z lotniska na stację St Albans City.

W St Albans już po wyjściu ze stacji kolejowej i skierowaniu się ulicą Victorii w kierunku centrum, ma się wrażenie, że okolica jest typowo angielska – aż dziw, że mnie to dziwi – i zaczyna się czuć tubylczość, inność, angielskość właśnie. Nie wiem na ile jest to zasługą „na opak” jeżdżących samochodów, na ile architektury. Dalej pojawia się coraz więcej coraz bardziej angielskich domków, ze specyficznymi okiennicami i ryzalitami. Z zewnątrz wygląda to, jeśli nie bardzo ładnie i atrakcyjnie, to przynajmniej typowo i angielsko. Jedni potrafią być w takim „klimacie” zakochani, inni potrafią obojętnie przejść obok – ja jestem pośrodku. Zupełnie inną rzeczą jest jak to budownictwo jest pomyślane i zrobione technicznie, że wspomnę słynne dwa krany, niedające się umyć, bo otwierane na zewnątrz okna czy nierzadki grzyb. Ale nie będziemy wchodzić do środka klasycznego angielskiego domu – chłońmy zewnętrza, szczególnie, że udała się pogoda. Pogoda była nie taka stereotypowo angielska, z filmową mgłą i siąpiącym deszczem, ale taka angielska jak z folderów reklamowych, z przejrzystym niebem i miłym słońcem. Wprawdzie, gdy zawiewał wiatr, robiło się nieprzyjemnie, ale to były tylko epizody. Generalnie jakieś 15-17 stopni, jak na koniec marca, myślę że super.

Image
St Albans, Victoria St – „czuć” Anglię, coś wszystko „na opak”

Image
angielska myśl budowlana – Beaconsfield Rd

Image
na Wyspach wiosna przychodzi szybciej – kwitnące drzewo pod Trinity United Reformed Church

Po niespełna kilometrze od stacji kolejowej dochodzimy do centrum. Na miejscowym placu rozłożony jest dopiero jeden kram, z wyrobami piekarni. W miarę rozsądnych, jak na Anglię, cenach, można kupić coś smacznego i oryginalnego do skosztowania. O godzinie 10 otwierają przybytek kultury o nazwie St Albans Museum + Gallery (wstęp gratis). W piwnicy trafiliśmy na tymczasową wystawę rzeźby współczesnej. Resztę poziomu zajmują ex-cele więzienne, ale nie mają żadnego wyposażenia – żadnych łóżek, sienników, niczego. Znaczna część cel i innych zakamarków została przerobiona na toalety. Na parterze jest kawiarnia i sklepik z pamiątkami. Na piętrze znajduje się obszerna sala zebrań, umeblowana… żyrandolem. Jedynie fani The Kinks znajdą tu coś poruszającego, mianowicie w gablocie na korytarzu wystawiono gitarę Jima Rodforda i złotą płytę przyznaną za sprzedaż longplaya „Give the People What They Want” (tu zdjęcie). Poza tym bardzo prawdopodobne, że jedyne, czym wyróżnia się to muzeum, to chyba najwyższy na świecie współczynnik ilości toalet na metr kwadratowy powierzchni wystawowej.

Idąc dalej w kierunku katedry, na niewielkim obszarze Market Place skupia się najciekawsza, najbardziej klimatyczna zabudowa, na czele z XV-wieczną Clock Tower, jedyną niekościelną średniowieczną dzwonnicą w Anglii. Onegdaj na jej parterze był sklep, na kolejnych dwóch poziomach mieszkania, na kolejnym mechanizm zegara, a jeszcze wyżej dzwon. Za 1 funta można wejść do środka, ale głównie w weekendy i święta, i to nie przez cały rok. Szczegółowy harmonogram otwarcia znajduje się na stronie internetowej. W bliskim sąsiedztwie wieży nie brakuje też klasycznej, czerwonej budki telefonicznej, ani domu z muru pruskiego, w którym mieści się najstarszy pub w mieście.

Image
Market Place

Image
Clock Tower, a po lewej Fleur de Lys, najstarszy pub w St Albans

Wizytówką St Albans niewątpliwie jest monumentalna, romańsko-gotycka St Albans Cathedral, najstarszy stale czynny kościół chrześcijański w Wielkiej Brytanii. W środku na uwagę zasługuje grobowiec Albana, pierwszego brytyjskiego świętego i kilka starych fresków. Długością wyróżnia się 84-metrowa nawa, najdłuższa w Anglii. Według mnie bardziej klimatycznie wygląda katedra z zewnątrz. Główne wejście stanowi ładny portal, a po przeciwnej stronie kościoła znajdują się duże, acz mało kolorowe witraże wplecione w gotyckie łuki. Wraz ze swym otoczeniem całość wręcz zionie angielskością. Do tego ta pogoda – niebieskie niebo, zielona trawa, kwitnące drzewa… czuć było, że wiosna wyparła już zimę. Całe szczęście, że nie przytrafił się deszcz, bo w mieście zwiedzania „wnętrz” jest jak na lekarstwo.

Image
Katedra św. Albana widziana od wschodu (od tyłu)

Z typowo angielskich widoczków, zmierzając od katedry w stronę resztek rzymskiego miasta, nie da się nie zauważyć malutkich domków przy Orchard St. Są tak wąskie, że widząc je na myśl przychodzą mi domki jakiś małych bajkowych stworków. Nieopodal, nad rzeczką, opodal krzaczka, rozłożyła się tawerna Ye Olde Fighting Cocks. Nastawiliśmy się już na wydanie tam niewiadomo jakiej ilości funtów na degustację lokalnych trunków w atmosferze najstarszego pubu w Anglii, a okazało się… że jest otwarte od godziny 12. Tak jakoś wyszło, że najpierw nie chciało się czekać, a potem wrócić w to miejsce. Co do „najstarszości” tego pubu, jest ona na tyle mocno promowana, że z St Albans zwykle kojarzą się dwie rzeczy, najpierw katedra, a potem Fighting Cocks. Obecny budynek wzniesiono w XVIII, niektórzy piszą, że w XVI w., natomiast sam przybytek stara się promować tezę, że założono go w 793 roku. Wygląda mi to na szyty grubymi nićmi marketing, szczególnie, że nawet w St Albans znajduje się knajpa mająca podstawy do obwołania się starszą, a mianowicie położony na Market Place pub Fleur de Lys… który w 2007 przystąpił do sieci „The Snug” i zmienił szyld na tenże. Budynek ten pochodzi z połowy XIV w., został rozbudowany w XVI w., a obecna fasada to efekt przebudowy w XVIII w.

Image
Orchard St

Image
Ye Olde Fighting Cocks

Tuż za Ye Olde Fighting Cocks rozpoczyna się największa atrakcja St Albans… największa w sensie wielkościowym, Verulamium Park. Są to nieliczne pozostałości rzymskiego miasta, stanowiące obecnie wielki, przy dobrej pogodzie malowniczy, park, miejsce relaksu, różnych gier i zabaw. Do zwiedzana obszaru podchodzimy dość nieturystycznie, trochę szwendamy się, po czym zasiadamy na ławce, gapimy się na jezioro i wieżę katedry, cieszymy się słońcem. Z Verulamium pozostało niewiele, ale dość ciekawych rzeczy. Są tam ruiny teatru z II w. (2,5£)., muzeum (5£, bilet łączony z teatrem 6,5£), zachowana rzymska mozaika, Hypocaust (wstęp gratis), całkiem spory kawałek rzymskiego muru miejskiego i rachityczne resztki bramy miejskiej, London Gate.

Image
Verulamium Park, nad stawem resztki rzymskiego muru

Image
wiosna po angielsku

W drodze powrotnej zaliczamy Sopwell Nunnery, założenie o dość ciekawej i zmiennej historii. W XII w. powstał tu żeński klasztor, który działał przez jakieś 400 lat. W 1486 r. wydano w nim The Book of Saint Albans, jedną z pierwszych drukowanych książek w Anglii. Tutaj też miała ponoć przez jakiś czas mieszkać (?), jeszcze przed ślubem, druga żona Henryka VIII, Anna Boleyn. Pierwotny budynek został zburzony po sprzedaniu go w 1537 r. Richardowi Lee, który zdecydował o wzniesieniu w tym miejscu nowej posiadłości. Budowa Lee Hall, nie została nigdy dokończona.

Image
Sopwell Nunnery / Lee Hall

Powrót koleją do Luton przebiega sprawnie. Jeśli ktoś za szybko dojedzie do Luton i do odlotu zostanie mu więcej czasu niż zakładał, na piętrze stacji kolejowej Luton Airport Parkway znajduje się ni to sklepik, ni to bar, obok którego można przysiąść w wygodnych, acz już nadniszczonych, skórzanych fotelach. Do tego bez zgiełku jaki panuje na lotnisku.

Na zakończenie krótkiej angielskiej wizyty, maszyna losująca usadowiła mnie w wizzairowskiej klasie Biznes (… no dobrze, Economy+). Tak to można sobie latać, choć ceną tego luksusu był brak okna.

Image
A321 Wizzair’a (W9) – nie wiadomo ile jeszcze razy będzie dane polecieć tą linią, wiadomo, że rzadziej niż do tej pory – na pocieszenie „klasa Economy Plus”

.Lizbona

Lądując tanimi liniami w Lizbonie, pierwszą przejażdżkę po mieście ma się gratis. Mianowicie samolot ląduje przy 2. terminalu, po czym autobusem z płyty jedzie się do T1. Kto ma bagaż nadawany, odbiera go też na T1. Po wyjściu z przylotów, w holu, nieco po prawej stronie, pod szyldem AskMe Lisboa znajduje się informacja turystyczna. Tam odbieramy karty LisboaCard. Od razu zaznaczę, że karty te mogą okazać się nie najlepszym, a przynajmniej nie najbardziej ekonomicznym pomysłem, szczególnie biorąc pod uwagę ich regularną cenę. Oferują wprawdzie dużo, ale problemem w wykorzystaniu tej oferty na pewno będzie ograniczona ilość czasu. Karty mają wersje 24-, 48-, 72-godzinne w cenie odpowiednio 20, 34, 42 €. Czas ich zdatności do użycia liczy się od pierwszego wykorzystania. Dlatego dobrze jest na spokojnie, przed podjęciem decyzji o ewentualnym zakupie, wszystko sobie przeliczyć oraz oszacować ilość czasu potrzebną do zwiedzenia wybranych atrakcji… i dodać do niej co najmniej 33%.

Uzbrojeni w LisboaCard wkraczamy do metra, by czym prędzej dostać się na nocleg. Co do metra, spotkałem opinie, że wiele stacji jest pięknie przyozdobionych azulejos, zwanych też… kafelkami. To one były jedną z głównych inspiracji wpisania Lizbony na moją listę must-see. Jak dla mnie, te ceramiczne płytki są esencją portugalskości, w czym wygrywają nawet ze wzmacnianymi winami oraz puszkowanymi sardynkami. Co do azulejos w metrze, owszem, dało się zauważyć ładne egzemplarze (stacje Saldanha, Parque), ale tak zwanego „szału” nie było – możliwe, że nie było dane trafić na te najfajniejsze. Kolejny dzień zaczyna się od muzeum azulejo… i tu już „szał” jest.

Image
Lizbona, przy dworcu Santa Apolónia

Z centrum do muzeum azulejos najprościej dostać się autobusem nr 759 z ostatniej stacji niebieskiej linii metra, Santa Apolónia. Oczekując na autobus ma się widok na Muzeum Wojskowe i ładne kamienice, nad którymi góruje kopuła Panteonu Narodowego (Panteão Nacional). Swoją drogą, kamienice te ozdobione są azulejos… i suszącym się praniem, co nie jest w Portugalii rzadkością – zarówno azulejos, jak i pranie. Azulejos można spotkać prawie wszędzie, szczególnie na elewacjach, ale także np. na ławkach. To ciągle żywa tradycja, a jednocześnie po prostu piękny motyw dekoracyjny i praktyczne rozwiązanie, latem płytki chłodzą bowiem mieszkania. Same azulejos, choć nazwę swą prawdopodobnie wzięły od koloru niebieskiego, nie muszą być zawsze niebieskie. Spotyka się różne kolory i ich kombinacje, jednak różne odmiany niebieskiego faktycznie przeważają. Inna teoria mówi, że nazwa jest wariacją na arabskie słowo określające mały gładki kamień. Muzeum Narodowe Azulejo (Museu Nacional do Azulejo) mieści się w zespole byłego klasztoru Matki Bożej (Madre de Deus). Oryginalny budynek powstał na początku XVI w., ale w znacznym stopniu został zniszczony przez trzęsienie ziemi. Przetrwały natomiast portale w stylu manuelińskim, będącym nałożeniem na gotyk, pasji do morza, czy może raczej konieczność nakierowania szesnastowiecznej Portugalii w oceanicznym kierunku rozwoju, oraz elementów i zdobień arabskich oraz orientalnych.

Image
Muzeum Azulejo

Image
motyw antyczny – orszak Neptuna i Amfitryta (XVII w.)

Image
jeden z popularniejszych wzorów – motyl i kłosy zboża

Trzęsienie ziemi, o którym tu mowa, miało miejsce w 1755 roku i postawię (ryzykowną?) tezę, że w historycznych dziejach ludzkości, a przynajmniej w kręgu europejsko-łacińskim, jest ono trzecią katastrofą naturalną, która tak istotnie wpłynęła na życie danego kraju, bądź regionu. Na pierwszym miejscu postawiłbym upadek Krety po trzęsieniu ziemi i erupcji na Therze/Santorini, na drugim Pompeje zniszczone przez Wezuwiusz. W lizbońskim trzęsieniu ziemi ucierpiało wiele budynków, zresztą nie tylko w stolicy, ale na całym wybrzeżu Portugalii, w które uderzyła fala tsunami. Dało to jednak impuls do stworzenia na gruzach zupełnie nowej jakości. O wyjątkowości tego zdarzenia dla miasta może świadczyć między innymi to, że wydarzenie to jest nazywane po prostu „wielkim trzęsieniem ziemi”.

Image
Muzeum Azulejo, kościół Madre de Deus

W środku muzeum, oczywiście oprócz całego mnóstwa przeróżnych azulejos, podzielonych na ekspozycje zgodnie z tematyką i okresami historycznymi, od XVI w. po współczesność, znajduje się też kościół Madre de Deus, z zapierającymi dech w piersiach… azulejos, oraz z drewnianymi, pozłacanymi dekoracjami z XVIII w. i pięknymi malowidłami na stropach. Po prostu człowiek staje jak wryty i nie wie na co się gapić. Z każdej strony sztuka sakralna wymuskana najbardziej jak to tylko możliwe. Do kościoła wchodzi się krótką rampą (udogodnienie dla osób na wózkach), by wpierw znaleźć się w dolnym chórze (coro baixo). Już tu „atakuje” nas barok. Dwa drewniane, pozłacane ołtarze, a wolne miejsca szczelnie zapełnione azulejos. Z dolnego chóru szerokimi schodami wchodzi się do kościoła, gdzie mamy jeszcze więcej azulejos, zdobioną ambonę i główny ołtarz z figurą Matki Bożej z Dzieciątkiem. Po przeciwnej stronie niż kościół, z dolnego chóru wchodzi się do kapitularza (capítulo), dawnego miejsca zebrań mniszek. W porównaniu do sąsiednich, pomieszczenie to jest nieco skromniejsze, ale równie fascynujące. Kafelki na ścianach tej przestronnej sali w całości poświęcone są przedstawieniu życia św. Franciszka. Na najwyższym piętrze muzeum obejrzeć można kolejną „ikonę” muzeum, długą na, bagatela, 23 metry panoramę Lizbony przed wielkim trzęsieniem ziemi. Jako porównanie na myśl od razu przychodzi Panorama Racławicka, choć oczywiście i rozmiar zgoła inny, i technika inna. Na tą panoramę Lizbony składa się ponad 1300 płytek azulejos. Gdybym musiał wybrać tylko jedne jedyne muzeum w Lizbonie, do którego miałbym wejść, byłoby to właśnie muzeum płytek.

Image
Muzeum Azulejo, fragment panoramy Lizbony przed trzęsieniem ziemi

Po muzeum azulejos przyszedł czas na dzielnice, nazwijmy je zbiorczo, „centralne”. Tylko jak to wszystko ugryźć mając niecały dzień? Znając umiejscowienie najciekawszych miejsc, trzeba było albo mieć doskonały plan bazujący na perfekcyjnej znajomości połączeń, rozkładów jazdy i czasów zwiedzania, albo trochę pójść na żywioł… czyli wygrał żywioł. Wsiadłszy w najzwyklejszy, pierwszy skraja jadący ku centrum miejski autobus (dla potomnych: linia 759), wnet okazało się że na trasie spod muzeum azulejos ma się całkiem niezły „sightseeing tour”. Lepiej umiejscowić się po prawej stronie pojazdu. Minąwszy takie atrakcje jak Dom Kolców (Casa dos Bicos), Kościół NMP Niepokalanego Poczęcia (Igreja de Nossa Senhora da Conceição Velha), autobus skręca koło Łuku Triumfalnego (Arco da Rua Augusta – to akurat za lewą szybą), przejeżdża przez Plac Czerwony (Praça do Rossio), a podróż kończy na Placu Odnowicieli (Praça dos Restauradores). Dom Kolców faktycznie ma fasadę naszpikowaną ostrosłupami, jakby „kolcami”, to inspiracja z włoskiego renesansu, a wspomniany kościół zachwyca manuelińskimi portalami. Wysiadamy na Placu Odnowicieli, w jego centralnej części stoi pomnik bohaterów narodowych. Dzięki nim w 1640 r. Portugalia uniezależniła się od Hiszpanii po okresie zależności. Dookoła placu mamy sporo ładnych kamienic, ale sam w sobie plac nie sprawia jakiegoś porywającego wrażenia… tak naprawdę przywiodły nas tutaj, nie licząc pewnej dozy przypadku, „windy”. Jedna to jedna z najpopularniejszych w Lizbonie, a druga to pierwsza, która w ogóle powstała w mieście.

Określenie „windy”, choć chyba przyjęło się w polskim języku, można być nieco mylące. Generalnie, pod hasłem tym zgrupowano w Lizbonie obiekty dwóch różnych typów. Jedne to koleje szynowe pokonujące mocno pochyłe stoki, nazwijmy je funikularami, choć Portugalczycy używają określenia ascensor bądź elevador. To drugie określenie stosowałbym do obiektów poruszających się stricte w pionie, czyli po prostu wind, chociaż wydaje się, że jest tu pewna dowolność, wymienność i „luz” w nazewnictwie.

Ćwierć kilometra od placu Odnowicieli mamy pierwszą historycznie, i pierwszą „naszą” lizbońską windę – funikular Lavra. Powstał on w 1884 r., długość 188 m, średnie nachylenie 23%, turystów mało co, kolejki brak (spokojnie, wagonik stoi, ale nie ma ogonka do kolejki, czyli kolejki do wagonika). Przejazd to całkiem fajne doświadczenie. Można „pooceierać” się o pieszych przemieszczających się kolejkowym poboczem i ściany okolicznych domów. Kolejka jest wręcz wciśnięta w wąską uliczkę, która tym samym de facto przestaje być uliczką, a staje się torowiskiem. Jakieś 100 metrów od górnej stacji położony jest ogród Torel (Jardim do Torel), z punktem widokowym Miradouro do Jardim do Torel (określenie z gatunku masło maślane, bo „miradouro” to nic innego jak właśnie punkt widokowy – w dalszej części będę używał jednego określenia… przynajmniej się postaram). Punkt widokowy jest na skraju ogrodu, ogród jest za bramą… a brama była zamknięta. Tak więc zobaczyliśmy punkt widokowy bez zobaczenia widoku z punktu widokowego, zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Jeśli ktoś znajdzie się w tym miejscu w takiej samej sytuacji, a nawet tubylec zapytany czemuż brama jest zamknięta nie potrafił wyjaśnić tego ewenementu, to bramę dalej jest kafejka, a na jej uboczu kilka schodków w dół i ograniczona ścianami namiastka widoku z miradouro.

Image
ascensor Lavra

Wracamy tą samą drogą do Placu Odnowicieli, skąd kierujemy się do drugiej windy – funikularu Glória. Uruchomiono ją w 1885 r., długość 265 m, średnie nachylenie 18%. Ta winda jest dość popularna, napotykamy nawet mały tłok. Wysiadając na górnym „przystanku” jesteśmy już w dzielnicy Bairro Alto, czyli w „dzielnicy górnej”. Będziemy teraz poruszać się ponad i wzdłuż leżącej niżej „najgłówniejszej” dzielnicy Baixa. Pierwszym punktem planu jest miradouro de São Pedro de Alcântara (Piotra z Alkantary), dość spory taras widokowy z rozległym i pięknym, o ile nie najpiękniejszym widokiem na dzielnice Baixa i Alfama z górującym nad nią zamkiem św. Jerzego, kiedyś siedzibą królów Portugalii. Akurat trafiamy na… zamknięcie części placu, pewnie na okoliczność jakiejś renowacji. Daje to jednak możliwość wykonania, przez „oka” w siatce, fajnych ujęć panoramy wraz z samym punktem widokowym, bez rzesz turystów.

Image
miradouro de São Pedro de Alcântara

Piękny widok pięknym widokiem, ale czas ucieka. Na szczęście kolejna atrakcja nie jest daleko, raptem jakieś 300 metrów dalej. Kościół św. Rocha (Igreja São Roque) wyznaczyłem wcześniej jako must-see, bo miał robić wrażenie wow… i faktycznie zrobił. Z zewnątrz niczym się nie wyróżnia, trzęsienie ziemi zniszczyło oryginalną XVI-wieczną fasadę. Za to w środku mamy przepych, bogactwo i sztukę. Malowidło na sklepieniu sprawia ułudę trójwymiarowego przedstawienia. Ciężko opisać to wrażenie głębi, na zdjęciach jest ono jakby nieco mniejsze (nie byłbym w stanie zrobić z ręki dobrego ujęcia, więc odsyłam do Wiki). W kościele po bokach nawy jest osiem kaplic. Wszystkie zachwycają i powalają na kolana, ale z historycznego i z technicznego punktu widzenia na szczególną wzmiankę zasługuje kaplica św. Jana Chrzciciela z 2. poł. XVIII w. Lazuryt, ametyst, marmur, alabaster, kość słoniowa, że nie wspomnę o takich prozaicznych materiałach budowlanych jak brąz, srebro i złoto. To była i najprawdopodobniej wciąż jest najdroższa kaplica na świecie. Aby dodać jej „mocy” została wykonana na zamówienie portugalskiego króla we Włoszech specjalnie po to, by wpierw odprawił w niej mszę papież. Potem kaplicę rozebrano na części, na statkach przywieziono do Lizbony i ponownie zmontowano.

Image
kościół św. Rocha, kaplica Jana Chrzciciela

Image
kościół św. Rocha, kaplica Najświętszego Sakramentu

Po zwiedzeniu kościoła, w ramach elementu żywiołu wskakujemy do akurat nadjeżdżającego autobusu, który… w sumie jedzie w innym kierunku niż mieliśmy w zamyśle. Dzięki temu, przejechawszy jeden przystanek znajdujemy się w Jardim do Príncipe Real. Miejsce z klimatem, na obrzeżu uliczni sprzedawcy staroci, ceramiki, a także chińskich pamiątek, głębiej w parku, siadają sobie mieszkańcy, jeden pan przycupuje na ławce, wyciąga gitarę i sam dla swojej potrzeby ducha daje popis fado. Kamienica z numerem 1 ozdobiona jest jednorodnymi, zielonymi azulejos. Sprawia to niesamowite wrażenie trochę inności, trochę oryginalności, trochę świeżości formy. Wydaje mi się, że dom ten widziałem potem na pocztówkach. Dopiero po powrocie do Polski dowiedziałem się, że dosłownie pod ogrodem znajduje się wielki zbiornik na wodę pitną z połowy XIX w., Reservatório da Patriarcal, obecnie muzeum. Przechodząc obok wejścia doń, nie zwróciłem nań uwagi - myślałem, że to wejście do szaletu.

Image
kamienica przy Praça do Príncipe Real

Wsiadamy do jakiegoś tramwaju jadącego w stronę Tagu. Docieramy nim na Praça Luís de Camões, gdzie pojazd kończy bieg – może być, bo okolica ciekawa i dalej mamy już z górki na pazurki. Obierając „azymut” na Łuk Triumfalny, zamierzamy dotrzeć z powrotem do Baixy. Schodzimy w ulicę rua Garrett (znowu masło maślane bo „rua” to ulica), ponoć najbardziej reprezentatywną w dzielnicy, a na pewno najbardziej tłoczną ulicę Lizbony, którą dane nam było iść. Przy rua Garret, znajduje się Café A Brasileira, słynna kawiarnia miejscowej bohemy, a w ostatnich latach portugalskiej monarchii miejsce spotkań republikanów. Prawie od początku XX wieku handlowano tu kawą prosto z Brazylii, a po kilku latach działalności ofertę wzbogacono o typową kawiarnię. Jest słynna, ma fajny szyld, i jak dla mnie to tyle. Tuż obok trafiamy do Bazyliki Matki Bożej Męczenników (Basílica de Nossa Senhora dos Mártires). Za sprawą sklepienia zdominowanego przez kolor zielony, kościół kojarzy się trochę z rosyjskimi prawosławnymi cerkwiami, w którym kolor zielony przypominał „związek” z caratem. Z ciekawostek, przy tej samej ulicy znajduje się najdłużej ciągle działająca księgarnia na świecie, Livraria Bertrand, założona w 1732.

Image
Café A Brasileira

Image
Bazylika Matki Bożej Męczenników

Uciekając od tłoku idziemy w dół, ku Tagowi. Celem pośrednim jest MNAC, czyli Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czyli Museu Nacional de Arte Contemporânea do Chiado. A propos owego Chiado, wysiadłszy z tramwaju zstąpiliśmy do kolejnej dzielnicy, Chiado. Jak na mój gust, i Chiado i Bairro Alto stanowią jednak jedność, nie widać gdzie się kończy jedna, gdzie zaczyna druga, a obie położone są równolegle do Baixy i ponad nią. Muzeum MNAC gromadzi zbiory powstałe od połowy XIX. Najbardziej do gustu przypadła mi kolekcja obrazów z okresu impresjonizmu. Np. taki Luciano Freire, Perfume dos campos (1899), trochę symbolizmu, trochę magii, trochę niepokoju, jakbym obrazy Podkowińskiego albo Wyczółkowskiego oglądał. A dalej już jakby więcej moderny w wykonaniu Eduardo Viana. Większość zbiorów jest jednak nowsza i, jak na mój gust, niestety nazbyt wydumana, przykładowo jakieś takie nie wiadomo po co skreślone linie. Na szczęście z ekspozycji dowiaduję się też, że to wszystko jest nieistotne, że najważniejsza jest idea, a potem tworzenie sztuki – a co z tego wyjdzie, to wyjdzie.

Image
dzieło sztuki – ciekawa definicja

Image
mają też niezłą sztukę – Francisco dos Santos: Salomé (1917)

Na MNAC zeszło z pół godziny. Czas nagli więc lecimy dalej, w dół prawie nad Tag. Przechodzimy przez Plac Ratuszowy (Praça do Municipio), z którego świetnie widać „piętrowość” Lizbony. Domy położone w dzielnicy Chiado zdają się wyrastać wprost z dachów kamienic położonych dzielnicę niżej. Na Placu Ratuszowym uwagę zwraca też ładna, spiralna kolumna, na szczycie której umieszczono kulę ze wstęgą, symbol władz miejskich. Sam plac w historii Portugalii jest o tyle ważny, że to tutaj, z balkonu Ratusza (Município), w 1910 r. ogłoszono Portugalię republiką.

Sto metrów dalej i dochodzimy już do jednego z najbardziej słynnych i znanych placów Lizbony, na którym także sporo się przez wieki wydarzyło, do przestronnego Placu Handlowego (Praça do Comércio). Przyjmuje się, że to tutaj zaczyna się, lub kończy dzielnica Baixa. Onegdaj wznosił się tutaj pałac królewski, który legł w gruzach na skutek wielkiego trzęsienia ziemi – rodzina królewska była wtedy na wyjeździe. Od pierwotnego przeznaczenia tego miejsca pochodzi inna nazwa placu – Taras Pałacowy (Terreiro do Paço). Od reprezentacyjnej rua Augusta plac jest rozdzielony Łukiem Triumfalnym (Arco do Triunfo, Arco da Rua Augusta) i długimi arkadami. Jest to jeden z ładniejszych i najbardziej dopieszczonych łuków triumfalnych, jakie dotąd było mi dane widzieć. Na szczycie łuku umieszczono alegorie Chwały i Męstwa oraz postać Geniusza, ducha opiekuńczego miasta. Postacie te można sobie z bliska, ale od tyłu, obejrzeć z tarasu widokowego znajdującego się na szczycie Łuku. Z LisboaCard wejście jest bezpłatne. Z góry mamy też niezły widok na Baixę i Alfamę. Po zejściu z łuku idziemy przez plac nad rzekę. Jest już dość zaawansowane popołudnie, widać, że plac jest miejscem spotkań. Nad brzegiem Tagu, gdzie kiedyś przybijały statki z miej i bardziej egzotycznymi towarami, koncertuje grupka muzyków, a pod stojącym na środku placu pomnikiem Józefa I zasiada grupka jakiś społecznych czy ekologicznych aktywistów. Do tego multum spacerowiczów, pełno turystów, w tym liczne grupki Azjatów. I pomyśleć, że kiedyś był tutaj parking dla samochodów, a w 1908 r. przeprowadzony tu republikański zamach pozbawił życia króla Karola I Bragança i jego następcę, Ludwika Filipa… Robimy kilka zdjęć, słońce nad Tagiem, który stąd prezentuje się bardzo okazale i szeroko, chyli się już ku zachodowi... i decyzja, że trzeba do końca wykorzystać światło dzienne – uderzamy w górę, kierunku katedry, na Alfamę.

Image
Plac Handlowy z Łuku Triumfalnego

Image
Tag, w dali most 25 Kwietnia i pomnik Chrystusa Króla

Przypadkiem trafiamy na przystanek tramwajowy, na którym kolejnym przypadkiem staje tramwaj, w którym jakimś cudem jest kilka wolnych miejsc, wprawdzie na zasadzie „sardynka przy sardynce”, ale w Portugalii sardynki są przecież popularne. Mowa tu o tramwaju słynnej linii 28, o której niektórzy mówią, że to mus się nią przejechać, a inni, że szkoda czasu, zdrowia i portfela. Przy okazji, w procedurze wymiany pasażerów asystował policjant! Stanął swoim motorem za tramwajem, po czym przy drzwiach wejściowych pilnował żeby stężenie czynnika ludzkiego w tramwaju było w miarę akceptowalne, po czym zdołał jeszcze wsiąść do środka, wspiąć się na palcach, po gospodarsku rozejrzeć się, ocenić sytuację oraz ostrzec pasażerów: „Uważajcie na kieszonkowców!” (po portugalsku i po angielsku). W ten sposób, trzymając się za kieszenie, przejechaliśmy kilka przystanków, nawet za Katedrę (), która o tej porze była już zamknięta. Tego dnia ostatnim punktem zwiedzania zostały dwa punkty widokowe, miradouro de Santa Luzia i miradouro das Portas do Sol. Pomiędzy nimi stoi kościół św. Łucji (Igreja de Santa Luzia), wymieniany w przewodnikach ze względu na dwa azulejos, jeden przedstawiający teren aktualnego Placu Handlowego sprzed 1755 r., czyli sprzed trzęsienia ziemi, a drugi chrześcijańskich rycerzy oblegających zamek niewiernych, aktualnie zamek św. Jerzego, czyli już wiernych. Z obu punktów widokowych mamy przedni widok na Alfamę, a także, szczególnie z miradouro de Santa Luzia, na Tag, który z wysokości zdaje się nabierać jeszcze więcej majestatu niż ma na poziomie swojego nurtu. Jest już ciemno, ludzie spotykają się, piją, jedzą, grajkowie grają i śpiewają… jest klimatycznie.

Image
miradouro de Santa Luzia

Powrót na nocleg to mix autobusu i metra. Jadące ku centrum dwudziestkiósemki były tak zatłoczone, że nie było mowy o tym, żeby się dostać do środka. W tym miejscu pokuszę się o generalną uwagę odnośnie sprawy transportu miejskiego w perspektywie potrzeb turysty. W weekendy wszystko jeździ wyraźnie rzadziej niż w tygodniu, a w weekendy wieczorem jeszcze bardziej niż wyraźnie, tak więc sugeruję, że jeśli jest taka możliwość, to lepiej Lizbonę zwiedzać „w tygodniu”… chociaż nie wiem, czy nie tworzą się wtedy korki :)

.Belém

Jak wykorzystać ostatni dzień tak, żeby zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, wyrobić się i nie zmęczyć? Plan był, generalnie rzecz biorąc, prosty: zachodnia część Lizbony, głównie dzielnica Belém – a co do szczegółów… zobaczy się.

Pierwszą kombinacją było jechać tak, żeby zahaczyć o windę św. Justy. Ucieka nam autobus. Kolejnym dojeżdżamy do Placu Czerwonego. To jego powszechnie używana nazwa. Oficjalnie jest to jednak Plac Piotra IV (Praça dom Pedro IV), a miejsce to ma upamiętnić monarchę panującego w latach 1826-31 w Portugalii jako król Piotr IV, a w latach 1822-31 w Brazylii, jako cesarz Piotr I – osobę, która walnie przyczyniła się, albo nawet poprowadziła Brazylię do niepodległości. Na środku placu stoi pomnik z brązu, który ma przedstawiać rzeczonego monarchę. Jest z nim związana o tyle zagmatwana historia, że tak naprawdę to uwieczniono na nim wizerunek Maksymiliana Habsburga. Gdy wykonany we Francji pomnik transportowano statkiem do Meksyku, któremu ów Maksymilian cesarzował… ten został rozstrzelany, co zakończyło burzliwe i krwawe dzieje Habsburgów w Meksyku. Rzeźbę odkupiono w Lizbonie (ciekawe czy Portugalczycy dostali korzystny upust?) postawiono na wysokiej kolumnie, pewnie żeby nikt nie mógł z bliska rozpoznać twarzy, i ogłoszono, że oto jest pomnik Piotra IV. Co do samego placu, „od zawsze” odbywały się tam masowe imprezy, począwszy od strasznych stosów Świętej Inkwizycji, przez korridy, aż po przedsięwzięcia rozrywkowe bardziej typowe dla naszych czasów. Z ciekawostek, po północnej stronie placu, w miejscu gdzie aktualnie znajduje się budynek teatru (Teatro Nacional Dona Maria II), do lat ‘40 XIX w. stał pałac Wielkiego Inkwizytora.

Image
Lizbona, Plac Czerwony

Dosłownie kilka(naście) kroków z Placu Czerwonego i już jesteśmy przy windzie św. Justy (elevador de Santa Justa). Łączy ona dzielnice Baixa z położoną wyżej Bairro Alto. Powstała na początku XX w., a za jej koncept odpowiada uczeń samego Gustawa Eiffla. Jej ażurowość i kratowania faktycznie przypominają wieżę Eiffla. O ile się nie mylę, jest to chyba jedna z dwóch wind w Lizbonie, które kursują dosłownie w pionie, czyli tak jak klasycznym windom wypada się przemieszczać. Winda znana jest nie tylko ze swojej unikatowej konstrukcji i widoku ze znajdującej się na szczycie platformy, ale też z tłoku i kolejek będących pochodnymi jej sławy. W wielu miejscach opisywane są historie ile to trzeba czekać, żeby się do niej dostać, że jest to jedna z atrakcji, które są niby must-see, ale tak naprawdę to nie warto. Nasz chytry plan zakładał być rano, bo wtedy kolejek nie będzie… i sprawdził się w stu procentach. Tuż po godzinie dziewiątej było ledwie parę osób. Panorama z platformy szczytowej faktycznie jest przednia. Z jednej strony Baixa, po prawej Łuk Triumfalny, prosto Alfama z zamkiem św. Jerzego i katedrą (), bardziej w prawo Łuk Triumfalny i Tag. Z drugiej strony wzrok przyciągają ruiny Klasztoru Karmelitów (Convento do Carmo), którego strop załamał się wskutek wielkiego trzęsienia ziemi. Wiele lat zamyślano o odbudowie, ale w końcu jej zaniechano. I dla windy, i dla widoku, zdecydowanie warto poświęcić trochę czasu na Elevador de Santa Justa, szczególnie gdy ma się LisboaCard, która załatwia sprawę opłaty, która w wariancie kupna u konduktora wynosi nieprzyjemne 5,30€.

Image
Elevador de Santa Justa

Image
ruiny klasztoru Karmelitów z platformy ponad windą św. Justy

Image
Łuk Triumfalny z platformy ponad windą św. Justy

Po obejrzeniu widoków i zrobieniu zdjęć, zmierzamy do stacji metra Baixa-Chiado. Schodami koło klasztoru kierujemy się w dół, trochę kluczymy, w końcu trafiamy do wejścia pod ziemię, przemierzamy dłuuugie korytarze metra… i prawie spod nosa ucieka nam skład. A jako, że była to niedziela, to trzeba było poczekać na kolejny nieco dłużej, niż wydawałoby się, że trzeba czekać na metro w dużej stolicy znanego europejskiego państwa. Wreszcie wsiadamy w zieloną linię i po chwili docieramy na stację Cais do Sodré, gdzie spotyka się infrastruktura metra i kolei. Szybko kierujemy się na peron, po drodze jeden zły skręt, szybki powrót, odbicie LisboaCard na bramkach… i pociąg do Cascais ucieka. Następny za 20 minut (poza weekendami i świętami kursują mniej więcej co 10 minut). Nie wdając się w szczegóły dalszych perypetii komunikacyjnych dodam, że tego dnia jeszcze dwa razy zwiał nam sprzed nosa tramwaj, raz autobus i raz metro… dobrze, że chociaż samolot nie.

Wysiadamy na stacji Belém. Z racji opóźnień odpuszczamy sobie MAAT czyli Muzeum Sztuki, Architektury i Technologii (Museu de Arte, Arquitetura e Tecnologia), które mieliśmy ewentualnie mieć jako punkt dodatkowy programu, głównie ze względu na konstrukcję budynku. Mi idea jego bryły kojarzy się trochę z bryłą opery w Sydney, a trochę z katowickim Spodkiem. Na razie trzeba się będzie obejść zdjęciami z internetu (w przypadku Sydney też). Tuż przy stacji zlokalizowano Narodowe Muzeum Powozów (Museu Nacional dos Coches). Skoro jest tak bardzo po drodze, to wchodzimy do środka, bo skoro tu już jesteśmy, to tylko na chwilę, bo ile można zużyć czasu na jakieś dorożki, i bo z LisboaCard za darmo… W środku zrobiłem ponad sto zdjęć, a chwila zamieniła się w 40 minut. W dodatku, było warto. Wcześniej nie przypuszczałbym, że można tyle czasu spędzić na podziwianiu powozów, nie nudzić się i jeszcze, że będzie się podobało. Najstarsze eksponaty pochodzą z XVI wieku, większość jest bogato zdobiona. Są tam karety królów, książąt, ambasadorów. Są powozy i do przeznaczenia codziennego, i do przejazdów reprezentacyjnych. Kolekcję spina pierwszy automobil w Portugalii, sprowadzony do kraju w 1895 r. z Francji. Wystawa koncentruje się na transportowaniu „wyższych warstw” społeczeństwa… nie ma ani jednej furmanki, ani wozu drabiniastego.

Image
Muzeum Powozów, „kareta oceanów” – zdobienia nawiązują do wytyczenia drogi na O. Indyjski

Nieopodal „muzeum furmanek” jest przystanek tramwajowy, częstotliwość kursowania taka sobie, jedna linia mniej więcej co kwadrans, a druga w niedziele nie jeździ w ogóle. Wsiadamy w napchany tramwaj 15E i kierujemy się na zachód. Widząc długi ogonek chętnych wejść do Klasztoru Hierominitów (Mosteiro dos Jerónimos) … nie wysiadamy i jedziemy dalej, wmawiając sobie, że skoro wszyscy stoją w kolejce do klasztoru, to do słynnej Wieży pewnie będzie luźniej.

Wysiadamy na przystanku Largo da Princesa, skąd niedaleko do Wieży w Belém. Ciężko powiedzieć, czy to siła perswazji, czy tylko wrażenie, czy też może faktycznie ludzi stojących w kolejce do Wieży jest jakoś mniej – nie że mało, ale mniej niż do Klasztoru. Za to kolejka – ta „wolniejsza”, bo są dwie – przesuwa się bardzo opornie. Mając LisboaCard warto zagadnąć pracownika, który kieruje ruchem, czy można wejść „fast trackiem”. Mam wrażenie, że zależy na kogo się trafi, ale część personelu chce po prostu upłynnić ruch i na widok LisboaCard wpuszcza „szybszą” kolejką, chociaż posiadacze LisboaCard przypisani są do stania w „wolniejszej”. Po może 20 minutach przesuwania się w tej „wolniejszej” i krótkiej wymianie zdań z pracownikiem, wchodzimy do środka. Gdyby od razu zastosować procedurę przyspieszoną, całość zajęłaby kilka minut. W środku wieży czekają nas kolejne kolejki, do schodów oraz na dachu w kolejce do zejścia w dół, każda kilka, góra kilkanaście minut. System wchodzenia-schodzenia regulowany jest światłami zielonym i czerwonym – idea jak na przejściu dla pieszych.

Image
Torre de Belém

Mam wrażenie, że Wieża Betlejemska (Torre de Belém) jest najbardziej rozpoznawalnym symbolem Lizbony, jej najbardziej „pocztówkowym” miejscem. Zresztą nie dziwię się temu memu wrażeniu. To taka utrzymana w pełni manuelińskiego stylu, wycackana perełka, i z zewnątrz i wewnątrz zrobiona z dbałością o detale, z mnóstwem dekoracji. Mam wrażenie, że zbudowana w 1. połowie XVI w. budowla miała za zadanie głównie prezentować potęgę i siłę państwa, a funkcja obronna znajdowała się dopiero na drugim miejscu. Wieża składa się z kilku części. Na dole mamy piwnico-loch, pewnie służył jako skład amunicji lub więzienie, w zależności od potrzeb. Parter to pokaźny zbiór 16 stanowisk artyleryjskich. Taras to wielka masa zdobionych elementów, posąg Matki Boskiej Szczęśliwej Podróży (Nossa Senhora da Boa Viagem) i generalnie najlepsze miejsce na podziwianie stylu i ogarnięcie całej okazałości budynku. Wyżej, we właściwej wieży, jest już ciaśniej, wąskie schody, spory ruch. Po drodze zalecam zajść do sal na poszczególnych piętrach. Wprawdzie są dosyć „gołe” w wyposażeniu, to warto chociaż dla samych sklepień. Dach to głównie widok, szczególnie ciekawy w stronę mostu 25 Kwietnia… a poza tym trochę czasu zajmuje kolejka do zejścia w dół.

Image
Wieża Betlejemska w środku

Image
styl manueliński

Image

Image
Matka Boska Szczęśliwej Podróży

Image
sklepienie z herbem Portugalii

Image
widok z dachu

Czas nagli, więc po wyjściu z Wieży jakoś odżałowujemy Klasztor Hierominitów (do zwiedzenia „następnym razem” z samego rana), odpuszczamy sobie Pomnik Odkrywców, nawet nie zastanawiamy się nad lokalizacją lokalu Pastéis de Belém serwującego kultowe ponoć babeczki (chodzi o ciastka :)) Swoją drogą sądzę, że prawie takim samem smakołykiem objadaliśmy się na hotelowym śniadaniu, tylko nazwa była inna – Pastéis de nata. Pakujemy się w tramwaj i wysiadamy na rua da Junqueira (Centro Congressos), aby sprawdzić, czy kolejna atrakcja dnia, tym razem szybka atrakcja, warta jest pieniędzy jakich wołają za bilet, czyli 6€. Mowa o Experiência Pilar 7 (Pilar 7 Bridge Experience), z LisboaCard wstęp gratis. W środku mini wystawka dotycząca historii konstrukcji mostu 25 Kwietnia (Ponte 25 de Abril) i wjazd na punkt widokowy umieszczony na 7. filarze mostu, niestety na wysokości drogi, co nijak nie pozwala mieć szerszego widoku na sam most. Za to panorama w stronę lądu jest zadowalająca… chociaż nie wyceniłbym jej na te pieniądze.

Image
filar mostu 25. Kwietnia

Image
punkt widokowy na most

Image
widok z 7. filaru na miasto

Po zejściu z mostu czasu było zbyt mało, żeby solidnie potraktować leżące po drodze do centrum MNAA, czyli Muzeum Narodowe Sztuki Antycznej (Museu Nacional de Arte Antiga), więc wygrały z nim… zakupy. Po zaopatrzeniu się w wino, odebraniu bagaży z hotelowej przechowalni nadszedł czas udania się na lotnisko. Po wyjściu z metra jedziemy piętro wyżej, po czym darmowy shuttle bus zabiera nas z pierwszego do drugiego terminala. Na dowidzenia zaliczamy załamanie pogody – spada dość konkretny deszcz.

Image
na pożegnanie z Lizboną… azulejos

.Podsumowanie

Na koniec kilka słów z zakresu organizacyjno-kosztowego.

Największym jednorazowym wydatkiem z kategorii „atrakcje” był transport do St Albans. Na bilet na pociąg ThamesLink Luton Airport – St Albans City (RT Off-Peak) wydałem 10,70 £ (podaję ceny na 1 osobę). To prawie trzy razy więcej niż promocyjna cena autobusu z Luton do Londynu – cóż, przynajmniej szybko, sprawnie i nie trzeba wcześnie „łapać” właściwej puli biletów.

Bilety do odwiedzonych w Lizbonie muzeów to:
– 5,00 € Museu Nacional do Azulejo
– 4,50 € Museu Nacional de Arte Contemporânea do Chiado
– 3,00 € Arco do Triunfo
– 8,00 € Museu Nacional dos Coches
– 6,00 € Torre de Belém
– 6,00 € Experiência Pilar 7
… razem kosztowałyby 32,50 €, z tym, że wszystkie odwiedzone miejsca w ramach LisboaCard są gratis. Mając na uwadze cenę dwudobowej LisboaCard (34,00 €), opłacalność tej karty wychodziłaby tak sobie, gdyby nie uwzględnić przejazdów, których naliczyłem 19. Przy koszcie dobowego biletu 6,40 € plus 0,50 € za kartę Via Viagem do nabijania e-ticketów, koszt LisboaCard wydaje się już być akceptowalny. Inną sprawą jest to, że nie mając LisboaCard pewnie plan zwiedzania byłby inaczej obmyślony i nie weszlibyśmy ani do Muzeum Powozów, ani do Doświadczenia 7. Filaru. Dlatego namawiam, żeby przed kupnem LisboaCard każdy zastanowił się sam nad jej „wartością dodaną”. W każdym bądź razie ja jestem zadowolony z przyjętego rozwiązania i uważam, że był to dobry zakup (przy okazji podziękowania dla @skrzat za „inspirację” do jej kupna).

Na noclegownię wymyśliłem Ibis Styles Lisboa Centro Marquês de Pombal. Hotel dość dobrze zlokalizowany, w pobliżu dwóch stacji metra i niezbyt daleko od centrum. Na moje oko trącił trochę Ibis Budgetem, pokoje były jakieś takie małe i proste w koncepcji, takie mało stylowe. Śniadania można określić jako wystarczające. Można się było najeść, choć jeśli ktoś bazuje na jajkach, kiełbaskach, czy w ogóle ciepłych rzeczach, byłby rozczarowany. Cena doby to 73 € (za dwójkę BB), część rezerwacji opłaciłem punktami LCAH.

Z perspektywy czasu cieszę się, że udała się pogoda, szczególnie w Anglii, co nie jest tam rzeczą oczywistą. Natomiast trochę żal, że to wszystko było tak krótko. Z wejść, na które się nastawiałem, brakuje mi teraz klasztoru Hieronimitów i muzeum MNAA. To w samej tylko Lizbonie, a gdzie Sintra i jej bajkowe zamki, a gdzie Cabo da Roca i koniec świata? Czy w dwa dni da się zwiedzić Lizbonę – chyba nie. Ale dobre jest chociaż to, że da się nią w te dwa dni zachłysnąć, pozytywnie zachłysnąć. Wiem, że chcę tam jeszcze wrócić… kiedyś.

Image
... po intensywnym zwiedzaniu trzeba odpocząć

.

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

namteh 27 października 2019 20:19 Odpowiedz
Muszę przyznać, że Anglia to dobre miejsce na wypad między jednym i drugim lotem. W czerwcu byłem w Sounthend-on-Sea (Easyjet tam lata) i urzekło mnie to miejsce. Dojazd z lotniska nie jest drogi (ok 4 funty). Miasto jest niewielkie ale ma piękne wybrzeże, długaśne molo, w i ogóle jest tak nie-angielsko. Mi akurat bardzo dopisała pogoda więc tylko mogłem ponarzekać na angielskie ceny.
raphael 28 października 2019 19:33 Odpowiedz
@namteHSouthend-on-Sea też mi chodziło po głowie (to molo), ale dojazd tam z LTN komplikowałby sprawę - czasowo i kosztowo - połączenia znalazłem najpierw do Londynu i dopiero potem dalej. Może kiedyś, jak już Wizz zdechnie całkiem i nie będę miał za prawie darmo połączenia KTW-LTN. Widzę, że Easyjest ma na swojej mapie kreskę PRG-SEN ... hm, może kiedyś :)
orchidea04 11 listopada 2019 08:13 Odpowiedz
Też miałam w planach Pilar 7 Experience ale nie wyrobiłam się czasowo - przyjechałam o 17:45, a ostatnie wejście było o 17:30 :?Zastanawia mnie to lądowanie na T2 - wszędzie czytam, że tanie linie lądują na tym terminalu, a mój Ryanair z Rzymu Ciampino wylądował na T1.
raphael 11 listopada 2019 10:37 Odpowiedz
@orchidea04 hm, jako, że wszyscy pisali T2, i ja też lądowałem na T2, to myślałem, że to jest reguła, a tu się okazuje, że ktoś czasem ląduje na T1 :) ... w sumie może i to jest regułą i może tylko coś im się "przytkało" na T2 i przekierowali, albo po prostu kilka tras jest wyjątkowych. Tak czy siak, z punktu widzenia turysty, i tak jest się prowadzonym "po sznurku" i "na miasto" wychodzi się via T1.
orchidea04 11 listopada 2019 11:01 Odpowiedz
A to racja, lotnisko jest bardzo intuicyjne :)
cypel 11 listopada 2019 13:04 Odpowiedz
Przyloty są na T1 bez względu na linie.