+4
wyjechac.pl 24 kwietnia 2014 21:42
Chyba każdy widział albo przynajmniej słyszał o filmie „Most na rzece Kwai”. Bardzo chcieliśmy zobaczyć to historyczne miejsce, przejechać się osławioną „koleją śmierci” (Death Railway), zanocować na rzece i jak się okazało było warto chociaż zafundowaliśmy sobie prawdziwą szkołę przetrwania i dziś pewnie wprowadzilibyśmy „drobne” poprawki do całego planu.



Więcej zdjęć i szczegółów na Naszym blogu - http://wyjechac.pl/

W 1942 roku Japończycy zadecydowali o budowie linii kolejowej łączącej Tajlandię i Birmę, która miała ułatwić przepływ towarów między Birmą a Japonią. Jako siłę roboczą wykorzystywano alianckich jeńców wojennych oraz miejscową ludność. Trasa została wyznaczona w terenie dotąd niedostępnym dla człowieka a cały projekt kosztował życie ponad 115 tys. ludzi, którzy umierali z powodu niedożywienia, chorób, wycieńczenia i nieludzkiego traktowania. W Kanchanaburi znajdują się dwa cmentarze aliantów którzy zginęli przy budowie mostu – jeden w samym centrum miasta obok Muzeum Wojny JEATH, kolejny na drugim brzegu rzeki.





Elementem czynnej do dziś linii kolejowej jest most na rzece Kwai, osławiony wspomnianym już filmem i jest to obecnie główna atrakcja Kanchanaburi. Sam most może niestety trochę rozczarować. Człowiek słysząc historię o tym miejscu tworzy sobie jakieś niesamowite wyobrażenia a to po prostu zwykły most łączący dwa brzegi rzeki. Najważniejsza jest tu historia i pamięć o ludziach, którzy stracili życie przy jego budowie.



W Kanchanaburi nocowaliśmy w domku na rzece i nie ukrywamy, że myśl o tym budziła w nas największe emocje. Nie dla wszystkich jednak będzie to równie ekscytujące przeżycie ponieważ warunki, delikatnie mówiąc, były spartańskie. Brak klimatyzacji, woda w toalecie spuszczana za pomocą wiaderka (nie można było wrzucać papieru toaletowego), komary i jaszczurki na ścianach. Nam jednak to nie przeszkadzało i było fajną odmianą po standardowych hotelach. W takich miejscach człowiek może się przekonać jak niewiele potrzeba do szczęścia (pod warunkiem, że jest się tam tylko 3 dni). Dodatkowym atutem tego miejsca jest niesamowity zachód słońca, który mogliśmy podziwiać z tarasu baru. To był widok wart każdych pieniędzy a my za dobę na rafthousie zapłaciliśmy tylko 30 pln. Właściciele znaleźli jednak sposób aby dodatkowo zarobić – za kolacje dla obojga płaciliśmy mniej więcej tyle samo co za nocleg (oczywiście można się stołować na mieście). Ogólnie rachunek i tak wychodził mega tanio. Jeszcze jedna ważna rzecz o której my niestety nie pomyśleliśmy – rezerwując pokój warto zwrócić uwagę, na którą stronę będzie widok z okna, rzekę czy ląd, to pierwsze jest oczywiście znacznie bardziej atrakcyjne i zachód słońca mamy za free. Podsumowując miejscówka wymagająca pewnej odporności i na pewno nie dla lubiących luksusy jednak 2-3 dni to prawdziwa przygoda i moc wrażeń.





No i teraz czas na najbardziej bolesną (przynajmniej dla piękniejszej części naszego teamu) część programu mianowicie kilkugodzinna podróż pociągiem, osławioną koleją śmierci (Death Railway). Nie ukrywamy, że trochę źle to zorganizowaliśmy i nie wzięliśmy poprawki na spore opóźnienia w kursowaniu pociągu, które w Tajlandii są chyba oczywiste. Ale od początku. Pociąg do Nam Tok czyli ostatniego przystanku na trasie w teorii jedzie 1,5 h. Ale… po pierwsze – przyjechał 1 h spóźniony, po drugie – podczas podróży „dołożył” kolejną godzinę spóźnienia. Tym samym pociągiem wracaliśmy przez Kanchanaburi już do Bangkoku. Podróż miała trwać 4,5 h tyko, że do 2 h spóźnienia w Nam Tok doszło „tylko” 1,5 h spóźnienia na trasie. Finalnie zamiast być o 17:30 dojechaliśmy do Bangkoku około 21:00 po ponad 9 h podróży. Szczególnie w południe nie była to komfortowa sytuacja – pociąg 3 klasy bez klimy i jakichkolwiek wygód i 37 stopniowy upał… Zostaliśmy jednak mocno zawstydzeni kiedy mniej więcej w połowie podróży dosiadł się do nas starszy pan ubrany w koszule z długim rękawem, garniturowe spodnie, skarpety i pełne buty do kostek, a na ręku przewieszoną miał kurtkę. Siedział tak niewzruszony w ciemnych okularach i sam jego widok podnosił temperaturę. Po mniej więcej dwóch godzinach kiedy zużyliśmy już cały spray z wodą termalną i wszystkie mokre chusteczki, nawet jemu zrobiło się chyba „ciut” za ciepło bo wyjął piętę z buta… i kolejne godziny przejechał z kamienną twarzą.

Okazało się, że wszystkie nasze trudy i znoje tylko po to aby dosłownie przez 5 minut w obie strony przejechać się po trzeszczącym ze starości wiadukcie Wampo wzdłuż klifu opadającego do rzeki Kwai przy stacji Thamkrasae Bridge oraz po wspominanym już wcześniej moście na rzece Kwai w Kanchanaburi. Widoki i przeżycia, mimo wszystkich niewygód, naprawdę bezcenne i teraz kiedy wspominamy to z perspektywy czasu stwierdzamy, że była to świetna okazja do zobaczenia Tajlandii z trochę innej perspektywy. Podróż pociągiem po prowincji w towarzystwie mnichów i tubylców pokazała nam prawdziwe, niełatwe życie w miejscu powszechnie uważanym za raj.





Było coś jeszcze co nam wynagrodziło pobyt w Kanchanaburi – wodospady Erawan. O nich jednak wkrótce, w kolejnym wpisie …

Dodaj Komentarz